Przed odpłynięciem z miejsca rozkoszy, można było jeszcze podziwiać lodowatą kąpiel, której bohaterem był jeden z wyżej wymienionych wybawców i członek tomaszowskiej sekcji morsów w jednej osobie, krócej mówiąc Pan Robert. Cała widownia ze zgrozą obserwowała kąpiącego się w przerażająco zimnej wodzie morsa, i miałoby to może jakiś sens, gdyby nie fakt taki, że każdy z gapiów, co najmniej raz w tygodniu robi dokładnie to samo. Mimo to, wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że nie mogą na takie okropne rzeczy patrzeć, i że lepiej jest osobiście wejść do wody, niż przyglądać się temu szaleństwu.
Pokrzepieni ciepłą strawą i lekko zdruzgotani własnym skrzywieniem, jednakże pogodzeni z losem ludzie wody ruszyli w dół rzeki. Nie trwało to jednak zbyt długo, po chwili okazało się bowiem, że oto znalazł się kolejny dopływ, a co za tym idzie, konieczne stało się, tak zwane dymanie pod prąd. Trudy płynięcia rekompensował urok rzeczki zwanej Gacią Spalską. Następnym dopływem była Słomianka, rzeczka równie urokliwa, za to strasznie wąska, tak, że trzeba było się w nią praktycznie wcisnąć. Problem mieli w sumie tylko ci, którzy wpadli na genialny pomysł płynięcia „dwójkami”. No ale nie istotne, ważne, że zabawy i tak było po uszy, nawet jeśli się tylko przyglądało dziwnym poczynaniom kolegów. Z obserwacji wnioskować można było, że Amberowiczom znudziło się już to, co do tej pory wyczyniali na swoich łodziach, a było tego dużo i na różne sposoby, od skakania po prawie zamkniętych jazach, aż po próby latania na kajaku (i nie jest to wcale żart, ani dowolność poetycka), mam tu na myśli loty kajakowe ze skarpy, na ostatnim spływie Drzewiczką (przy okazji, gratulacje dla szanownego prezesa za pięknie wykonany telemark!) Wracając jednak do spływo-podpływu (to jakieś nowe pojęcie) Słomianką, należy oznajmić wszystkim zainteresowanym, a jeszcze nie uświadomionym, że zwałkę da się pokonać na sto różnych sposobów, i to nie tylko z prądem, ale również pod prąd.