Wisłą po raz czwarty
To już czwarty rok z rzędu, kiedy odbyła się wyprawa klubowa na królową polskich rzek. W tym roku za cel obraliśmy sobie zdobycie Morza Bałtyckiego oraz zwiedzenie Gdańska z kajaka. Dodatkowo, podekscytowani doniesieniami mediów, postanowiliśmy odnaleźć najsłynniejszego zbiega tych wakacji – pięciometrowego pytona. Ale zanim do tego miało dojść, mieliśmy jeszcze wiele kilometrów przed sobą…
Przygoda rozpoczęła się o godzinie 4 rano na Przystani w Tomaszowie – czternastu śmiałków, w tym trzy kobiety i jedno dziecko, stawiło się… umiarowanie punktualnie. Ale już wtedy było wiadomo, że jesteśmy w dobrym miejscu, a wyjazd z lekkim opóźnieniem nikogo specjalnie nie zmartwił. Po zwiedzeniu kilku stacji benzynowych i dyskontu z owadem w logo, dotarliśmy na punkt startowy – przeprawę promową w mieście o budzącej sympatię nazwie Gniew. Plan „10:00 na wodzie” pozostał tradycyjnie w sferze marzeń, a my, z ponad godzinnym opóźnieniem, wyruszyliśmy na podbój szerokich wód.
Mimo nieprzespanej nocy i wiatru w twarz, żwawo pokonywaliśmy kolejne kilometry. Po drodze podpłynęliśmy kawałek pod prąd rzeką Nogat, będącą prawym dopływem Wisły, aby przyjrzeć się śluzie Biała Góra. Budowla ta powstała w XIV wieku, zniszczona w czasie wojen szwedzkich, została odbudowana w XIX wieku z neogotyckimi akcentami w postaci wież.
Kolejny, tym razem dłuższy postój czekał nas dopiero na przystani pasażersko – żeglarskiej w Tczewie, poza tym unikaliśmy wychodzenia z kajaka, co niektórym dało się we znaki. Po 42 km uczciwego wiosłowania znaleźliśmy wymarzone miejsce noclegowe, choć nie obyło się bez veta i podziałów. Powstały dwa konkurencyjne obozy: obóz szlachty oraz leżąca kilkadziesiąt metrów dalej Polska B. W kroplach wieczornego deszczu, przy ognisku doszło do szczęśliwego zjednoczenia narodu, choć wymagało to nie lada wysiłku: przeprawy przez gęstwinę, zażycia specjalnych eliksirów, rytualnych pieśni i tańców w tradycyjnych pelerynach przeciwdeszczowych.
Rankiem nad obozowiskami rozciągnął się wał szkwałowy zapowiadający nasze późniejsze doświadczenia. Deszcz był nam tego dnia pisany, intensywne opady miały nie opuszczać nas do wieczora. Z wiatrem i deszczem zacinającym w twarz, rześko przepływaliśmy kolejne kilometry, nabywając niezwykłej umiejętności radykalnej akceptacji teraźniejszości, widzenia świata takim jaki jest, bez niepotrzebnego oceniania. Czyli mówiąc po ludzku w pewnym momencie było już nam wszystko jedno, czy wali nam woda strumieniem w twarz, czy tylko zrasza spracowane lica. I tak było pięknie, bo jak mówi stare klubowe powiedzenie „im gorzej tym lepiej”.
Zbliżając się do morza, wzmogły się fale, przysparzając nam wiele zabawy i radości. Gdzieniegdzie wyłaniały swą głowę foki, a pytona jak nie było, tak nie było… Wreszcie w oddali, ku ogólnemu entuzjazmowi ekipy, zarysowała się bezdrzewna linia horyzontu, zamazana intensywnymi opadami deszczu. Wiedzieliśmy, że już tylko kilka kilometrów dzieli nas od upragnionego Bałtyku. Z nową energią minęliśmy przeprawę promową Gdańsk Świbno, nie przypuszczając, że jeszcze dziś tu wrócimy. U ujścia Wisły deszcz jakby ucichł na chwilę, na komendę Prezesa stworzyliśmy zwarty szereg, aby wspólnie wpłynąć w morskie tonie. Kajaki unosiły się wysoko na falach i opadały, na twarzach malował się uśmiech przeplatany z niepokojem. Majestat morza z perspektywy kajaka robił wrażenie, a spienione fale rozbijające się o brzeg budziły wątpliwość. „Czy płynąć dalej?” – to pytanie towarzyszyło nam wszystkim przez dłuższą chwilę, mieliśmy przecież opłynąć rezerwat Mewia Łacha i nocować na plaży.
„Wracamy!” – rozniósł się donośny głos Bogusia, z którym nikt nawet nie próbował dyskutować. Zgodnie zawróciliśmy, widać pływanie morzem musi jeszcze poczekać. Fale były ekscytujące, jednak zdrowy rozsądek tym razem zwyciężył. W ten sposób pod prąd, choć dla odmiany z wiatrem w plecy, ruszyliśmy w kierunku potencjalnego noclegu, którym później okazało się być miejsce mijanej wcześniej przeprawy promowej. Rozbiliśmy namioty i mimo sążnistego deszczu, przemoczeni już dawno temu, toczyliśmy jeszcze przez pewien czas rozmowy pod chmurnym niebem.
Wieczorem, po posileniu się i ogrzaniu, w wyniku licznych i usilnych namów, udało się zebrać grupę ochotników, z którymi udaliśmy się na kąpiel w morzu. W okolicy rezerwatu przyrody Mewia Łacha, spotkaliśmy panie ornitolog, które zaprezentowały nam zawartość niesionych przez siebie klatek. Schwytanym okazem okazał się być biegus zmienny, ptak z rodziny sieweczkowatych, przelatujący przez Polskę w drodze z Syberii na południe Europy, gdzie zimuje. W Polsce zatrzymuje się właśnie w tym rezerwacie na 3-4 dni, aby się najeść przed dalszą podróżą. Co za spotkanie!
Po zaspokojeniu przyrodniczej ciekawości dotarliśmy drugi tego dnia raz nad morze i dokonaliśmy grupowej kąpieli. Morze zaliczone, można wracać do obozu – jedyne 4 km piechotą przez ciemny las. Pozostali w bazie klubowicze w tym czasie nie próżnowali, zacieśniając znajomość z dwoma młodzieńcami, którzy przypłynęli kajakiem z Krakowa. W końcu ulewa przerwała biesiadowanie, by każdy mógł udać się na zasłużony wypoczynek do swojego apartamentu z zaimpregnowanego poliestru.
Ostatni dzień przywitał nas wspaniałą pogodą. Słońce towarzyszyło nam, gdy ruszaliśmy Martwą Wisłą w stronę imponującej rozmiarami i ciężkim sprzętem Stoczni Gdańskiej. Po spotkaniu z przewodnikiem Szymonem z gdanskzkajaka.pl wpłynęliśmy do Motławy, by przyjrzeć się Gdańskowi z nieco innej perspektywy. Dzikie tłumy turystów obserwowaliśmy z bezpiecznego dystansu, mogąc w spokoju delektować się charakterystyczna zabudową brzegową – kamienicami i spichlerzami. Posłusznie pilnowaliśmy trasy wyznaczanej przez przewodnika, gdyż w starciu z tutejszymi jednostkami pływającymi kajakarz nie miałby najmniejszych szans. Po wysłuchaniu garści ciekawostek historycznych, płynęliśmy dalej, w nieco mniej spektakularne, choć w dalszym ciągu ciekawe części Gdańska, jak np. kamienna śluza, by ponownie wypłynąć pod żurawia i pożegnać się z tym wyjątkowym miejscem. Jeżeli będziecie kiedyś w Gdańsku – z pełną odpowiedzialnością polecam taką wycieczkę.
Po powrocie na Martwą Wisłę i lądowaniu w miejscu, gdzie wkrótce ma powstać przystań kajakowa, właściwie kończy się ta opowieść. Jednak zanim to nastąpi, pragnę oddać honor najmłodszemu uczestnikowi naszej wyprawy. Na szczególne słowa uznania zasłużył bowiem nasz najbardziej wytrwały kajakarz – trzyletni Krzyś. Ów młodzieniec wytrzymywał w kajaku wiele godzin, w upale, w deszczu, bez marudzenia! Po wyjściu na ląd ze spokojnego kajakarza niespodziewanie zmieniał się w pełnego niespożytkowanej energii chłopca, którego zdobyczą padała każda możliwa kałuża, a dziecięcy śmiech unosił nad obozowiskiem do późnych godzin wieczornych. Jest nadzieja w młodym pokoleniu!
Post scriptum
Oddech pytona czuliśmy na szyi przez całą podróż, gdzieniegdzie odnajdując jego potencjalne ślady. Do spotkania jednak nigdy nie doszło, mimo naszego otwartego i jakże gościnnego nastawienia. Być może los będzie łaskawszy, gdy kolejny raz wypłyniemy na Wisłę, a jak się później okazało, miało to nastąpić już wkrótce…