Przechadzając się po solińskim bazarku, pełnym mniejszych i większych aniołków, dusiołków, dzwoneczków, kubeczków, etc., udało mi się dostrzec kolorową okładkę książki Andrzeja Potockiego o intrygującym tytule „Księga legend i opowieści bieszczadzkich.” Oczywiście, jako, że przyjęłam wówczas funkcję przeciętnego, zamulonego turysty, zakupiłam drewniane i metalowe cacuszka dla rodzinki, pomijając inspirujący tytuł, który nie dawał mi jednak spokoju. Po powrocie do domu postanowiłam dotrzeć chociażby do fragmentów lektury. Tym sposobem odkryłam szokującą i niemalże druzgocącą ciekawostkę. Otóż, według legend i podań W BIESZCZADACH NIE MA ANIOŁÓW! Znając życie, to wszyscy coś wiedzieli i nikt mi nie powiedział…
Geneza nazwy Bieszczad, według legendy, wywodzi się od nazw diabłów, które niegdyś, w wyniku eksperymentów wyhodowano w piekle. Nowe odmiany czartów nazwano biesami i czadami. Jako, że „nowi” diametralnie różnili się od swoich braci, postanowiono wyrzucić je z piekła i umieścić w dzikim, mrocznym i zapomnianym zakątku… Ale gdzie jest zło, tam, dla równowagi, powinno być dobro, gdzie jest diabeł, tam powinien być anioł. Niestety, sfery niebieskie nie zgodziły się wysłać do Bieszczad aniołków, które nie odporne na zmutowane diabły, mogłyby ulec demoralizacji. W związku z zaistniałą sytuacja, biesy i czady uradziły sobie, że dla zachowania harmonii, biesy będą od złego, czady zaś od dobrego.
To tak w dużym skrócie. Jakby jednak nie było, aniołów bieszczadzkich nie ma, są za to zmutowane diabły, robiące za bieszczadzkie anioły. Niezły cyrk!
Gorszy od braku aniołów mógł być dla nas chyba tylko brak wody w bieszczadzkich rzekach. Susza jakaś nastała okropna, normalnie sam piach i kamienie, te diobły wodę wypiły, czy jak?! (może przysuszyło je po sezonie…) Wiedzieliśmy, że szału nie będzie, ale bez przesady! Dobrze, że przezornie zahaczyliśmy o Tatry i część ekipy poszurała sobie po Białce.
Na tatrzańskich szlakach kajakowych nie było aż tak tragicznie, spotkaliśmy nawet jakiegoś kajakarza, a raczej włóczykija – moczywiosło. Gość zrobił na nas nie lada wrażenie.
Trochę głupio było trząść się z zimna i ubierać się w te wszystkie pianki, widząc człowieka wychodzącego z namiotu w samych kalesonach i na boso, a trzeba przyznać, że tego dnia była naprawdę nieprzyjemna pogoda.
Ze spływowych tematów to by było na tyle. Żeby sobie ochlapać polietylen górską wodą, musieliśmy nadrobić sporo kilometrów. Cała droga zajęła nam około 14 godzin. Trudy podróży łagodził niezwykle urokliwy i tajemniczy krajobraz, jaki można oglądać jedynie w tej dzikiej części Beskidów.
Koło godziny 17. dotarliśmy do schroniska, a raczej do Domu Wypoczynkowego PTTK w Wetlinie. Baza noclegowa wywołała w grupie dość ambiwalentne emocje. Jedni warunków nie zaakceptowali, inni byli niemalże zachwyceni. Osobiście pierwszy raz spałam w schronisku, w dwuosobowym pokoju.
Po zakwaterowaniu postanowiliśmy zrobić rekonesans pobliskich karczm. Było całkiem niesamowicie. Dobre jedzenie i picie, granie i śpiewanie, śmiechy i chichy, nawet jakieś blondasy się pojawiły i jeden z nich tańczył na stole, ale gdzież tam oni do naszych chłopaków o silnych ramionach, mocnych głowach i szerokich plecach! Nie ma dla nich konkurencji, ale zawsze warto się trochę podroczyć.
Wróciliśmy wcześniej na bazę, ponieważ nie wszystkim podobały się blądasy-wygibasy, jak również po to, aby powitać pozostałą, część ekipy, która dotarła do Wetliny kilka godzin później. Powitawszy się po staropolsku… poszliśmy spać.
Rano, zwarci i rześcy (oprócz Joli, którą bolała głowa) wyruszyliśmy na Połoninę Wetlińską. Początek szlaku zapowiadał się całkiem dobrze, ale w górze, na połoninach stały gęste mgły i widoczność ograniczała się do kilku, czasami kilkunastu metrów. Krótko mówiąc, za wiele widać nie było, więc należało wytężyć wyobraźnię i dużo się domyślać. Oprócz mgieł, zaskoczyła nas dość spora ilość śniegu w górnych partiach i jeszcze większa ilość błota w partiach niższych.
Dotarliśmy do specyficznego schroniska, o bajkowej nazwie „Chatka Puchatka”. Bajkowa była nazwa, bajeczne zapewne widoki, ale reszta raczej wyjątkowo spartańska, zwłaszcza to nieszczęsne „WC za granią”. Niezłego zaparcia można się tam nabawić. Cheche!
Z „Chatki” rozeszliśmy się na dwie strony. Część zeszła Przełęczą Orłowicza, a część wróciła nieco krótszą trasą. W tym miejscu należą się gromkie brawa i wyrazy uznania dla Marka i Maćka Suszków, którzy dzielnie kroczyli po mokrym, śliskim, a miejscami śnieżnym połonińskim szlaku.
Następnego dnia pogoda zmieniła się o 180 stopni. Było wręcz idealnie. Dosłownie piękna, wrześniowa pogoda. Jeszcze przed wyjściem w góry podjęliśmy decyzję, że kto może, ten zostaje do poniedziałku. Długich namysłów nie było.
W drodze na szlak odbiliśmy nieco z kursu, aby chociaż z brzegu popatrzeć sobie na San. Popatrzyliśmy. Powzdychaliśmy. Pojechaliśmy dalej, dokładnie do wsi Wołosate (będące podobno polskim końcem świata), skąd wyruszyliśmy na Tarnicę (1346 m. n.p.m.).
Piękna trasa, cudowna pogoda, wspaniały jesienny spacer. Było błoto i śnieg, ale chyba na nikim nie robiło to już większego wrażenia, nawet na młodej parze, którą spotkaliśmy na szlaku. Sesja zdjęciowa w plenerze na Tarnicy – oryginalne. Chodzenie w ślubnych strojach po bieszczadzkim błocie – bezcenne!
Na najwyższy szczyt polskich Bieszczad wchodzi się łagodnym podejściem, ale nawet jakby trzeba było tam wchodzić na kolanach to doprawdy warto!!! Z Tarnicy rozpościerają się przepiękne widoki na polskie i ukraińskie Bieszczady. Pośród szczytów widać między innymi ten najwyższy – Pikuj (1408 m. n.p.m.)
W sierpniu 1953 roku na Tarnicę wszedł, jeszcze jako ksiądz, młody Karol Wojtyła. Na pamiątkę tego wydarzenia w latach osiemdziesiątych postawiono na szczycie metalowy krzyż. W 2000 roku, w związku z zawaleniem się pierwotnej konstrukcji, postawiono nowy, wyższy krzyż.
Na tej górze był nasz Jan Paweł II, na tej górze była też nasza Dorotka, której ofiarowaliśmy tam nasz własny, mały krzyżyk. Taki piękny komentarz umieścił Marcin pod zdjęciem Dorotki: „chwałą jest kroczyć szlakiem bliskich nam osób i kultywować o nich pamięć.”
W nasz bonusowy dzień, jako rasowi wodniacy, udaliśmy się na zapory w Solinie i Myczkowcach. Jak zwykle, ciężko było rozstawać się z górami, ale jak powiedział ks. Roman Rogowski: „Człowiekiem gór nie jest ten, który umie i lubi chodzić po górach, ale ten, który górami potrafi żyć w dolinach, po zejściu z gór.”
Cudownie jest tam powracać.
Dane GPS
Pierwszy dzień:
Podejście:
Zejście:
Wykresy Wysokości
Wejście:
Zejście:
Drugi dzień:
Wykres Wysokości: