Towarzyszące przed wyprawą wyobrażenia o szlaku na Widawce napawały optymizmem i chęcią zmierzenia się z żywiołem. Niestety, rzeczywistość okazała się trochę inna niż mogło się wydawać. Rzeka miała być wszakże usiana zwałkami, progami, jazami etc., a w sumie skończyło się na dość wartkim nurcie i zaskakującej krętości rzeki, dwóch niewielkich progach i jednym tylko porządnym jazie. Oczywiście to dla nas stanowczo za mało!!! Przecież jechaliśmy na ten spływ żądni wrażeń i adrenaliny, a musieliśmy obejść się smakiem.Na ziemię sprowadził nas, jeszcze przed zejściem na wodę, pewien „tubylec”, który, tonem raczej pocieszającym oznajmił, że wszelkie przeszkody zostały usunięte i droga jest czysta… hm… chciało by się powiedzieć: a miało być tak pięknie! Można było też powiedzieć: trudno, i robić swoje. Taka więc wersja weszła w życie i bez większego ubolewania nad sprawą, po tradycyjnej, krótkiej, aczkolwiek mocnej rozgrzewce ruszyliśmy w drogę. Płynięciu towarzyszyły ucieszne zabawy, oraz biesiadne przyśpiewki, także wszelkie rozczarowanie odeszło w siną dal, a zapanowała ogólna radość i rozluźnienie.
Młodsza część spływu od razu narzuciła dobre tempo, które po wstępnych protestach zaakceptowane zostało również przez dojrzalszych kajakarzy. W związku z powyższym był czas na dłuższy postój i porządne grillowanie, połączone z ożywczymi kąpielami w brunatnych wodach Widawki. Mało tego, kiedy ekipa dotarła do celu okazało się, że nikomu nie śpieszno do zejścia z wody i zakończenia całej imprezy, więc, ku uciesze wszystkich (prócz naszego kochanego pana Henia) postanowione zostało „dociągnąć do trzydziestki” (30 km). Cóż dużo mówić… warto było! Na końcu obranego odcinka czekał, niczym nagroda dla wytrwałych i ambitnych, piękny jazik, z jednym przęsłem umożliwiającym upragniony skok, którego brakowało nam do pełni szczęścia. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że to koniec wieńczy dzieło.
{gallery}widawka{/gallery}